Szansę na odnalezienie mojej kwatery ( domu Sławka Wójcika ) miałem nikłe. Miałem rozładowany telefon ( w Nikaragui nie działała ładowarka), zły numer telefonu do faceta, który miał wyjechać po mnie na lotnisko. Facet nie zna angielskiego, a ja nie znam hiszpańskiego.
Dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli w ciągu paru godzin znalazłem się w Hacjenda Reyes. Dom okazał się luksusową posiadłością położoną w strzeżonym osiedlu. Cztery sypialnie, tyleż łazienek, duży salon i przestronna, dobrze wyposażona kuchnia, zadaszone wielkie patio, gdzie stoi stół do ping ponga i poola. Odkryty basen z niebieską wodą, w ogrodzie drzewa grapefruit, mandarynka, limonka i karambola, bananowiec też. Pięknie zadbany trawnik i żywopłot wzdłuż ogrodzenia.
W dużym garażu stały dwa rowery, quad i duży bus Ford automatic. Często korzystaliśmy z rowerów i basenu. Ford tylko na wycieczki.
Na Bożence dom zrobił duże wrażenie.
Pierwszego dnia pojechaliśmy Fordem do San Jose.
Dojazd i powrót z San Jose okazał się torturą. Do automatycznej skrzyni (dzięki Bożence) przyzwyczaiłem się szybko. Natomiast dojazd to kręte górskie drogi przez małe osiedla bez jakiejkolwiek informacji. Co chwila pytałem się o drogę. Ok. 25 km jechałem dwie godziny. Powrót jeszcze gorszy, bo nocą.
Stosunki z Bożenką, mimo, że bez stosunków, układają się doskonale. Okazuje się wspaniałym kompanem. Przywykła do „amerykańskiego standardu podróżowania” dała się namówić na obiad w szemranej, leżącej na obrzeżach bodedze. Obiad był wspaniały: pescada, muchos salados, black bean. Za stoły służyły szpule po kablach energetycznych postawione na sztorc. Obiad kosztował 10 USD.
Na początku podzieliliśmy nasze obowiązki: ona komunikowała się z ludźmi po angielsku, a ja po hiszpańsku ha ha ! U mnie to trochę trwało, bo robiłem sobie ściągi za pomocą słownika.