Następnie jedziemy do Livingston.
Miejscowość ta leży nad morzem Karaibskim. Można tam się dostać tylko drogą wodną – łodziami lub promem. Z autobusu do przystani ok. 3,5 km. Przechodzę test wytrzymałości taszcząc dwie torby 15 kg + 2 kg. Jak zwykle niezawodny Honzo znajduje tani hotelik blisko nad morzem..
Na następny dzień wykupujemy wycieczkę do dżungli. Przewodnikiem jest młody Niemiec (przyjechał tu jako turysta i już został). Traking ok. 20 km w dżungli, kąpiel w rzece i spływ canoe do morza. Później marsz górskim potokiem do katarakty, kąpiel w butach i skok z wodospadu.
Niesamowite wrażenie, odgłosy dżungli i wspaniała przyroda. Wracaliśmy do hotelu plażą. Liche domy wzdłuż wybrzeża, kryte liśćmi palmowymi., położone ok. 20 m od morza. Na niektórych tabliczki „se vende” – do sprzedania. Podobno coś takiego można kupić już za 20000 USD ( i tak wybudować pomost dla łodzi, i kupić łódkę do połowu ryb? ).
Wieczorem zapraszam moich czeskich przyjaciół na zamówioną wcześniej w starej nadmorskiej bodedze kolację. Menu: duża ok. 2,5 kg makrela pieczona na ruszcie, muchos muchos salados, grande Cerweza i ostry gwatemalski rum. Była to kolacja pożegnalna. Na drugi dzień Czesi mieli płynąć w górę rzeki do Fort Filipe a potem jechać do Tical i Flores.
Ja natomiast wracać do Do Hondurasu do San Pedro Sula, gdzie niezastąpiony Honza obiecał mi, że znajdę tam transport do San Jose.
Było to już 17 listopada, a w San Jose miałem być 20-ego. Czekało mnie przedtem 1200 km górskimi drogami. Chciałem jeszcze jechać z Czechami do Tical i Flores, ale jak się okazało były z tym kłopoty – lot do Kostaryki z przesiadkami i drogi.